Wracamy z Nordeste do Ribeira Grande, główna droga, autostrada praktycznie. I nagle – stado krów. Może z pięćdziesiąt sztuk, spokojnie przechodzi przez jezdnię. Młoda dziewczyna, może ze szesnaście lat, prowadzi je kijem. Z tyłu jedzie pickup z starszym facetem, pewnie ojciec. Stoimy. Pięć minut, dziesięć, piętnaście. Krowy idą swoim tempem.
Syn pyta: „Tato, ale czemu one blokują drogę?” Nie mam pojęcia. Żona robi zdjęcia. Córka się śmieje. Ja patrzę i myślę – kurczę, to jest dokładnie to, czego szukaliśmy. Miejsce gdzie krowy mają pierwszeństwo przed samochodami.
Azory to taki europejski koniec świata. Dziewięć wysp wulkanicznych gdzieś między nami a Ameryką, zielone jak Hobbiton z Władcy Pierścieni, surowe jak Nowa Zelandia, ale bliżej. I autentyczne w sposób który już prawie nie istnieje.
Dlaczego w ogóle Azory?
Planowaliśmy wyjazd na lipiec i szukaliśmy czegoś innego niż kolejna plaża w Grecji. Żona zobaczyła zdjęcia jeziora w kraterze wulkanu i powiedziała: „Tam chcę jechać”. Córka była na tak, bo obiecałem wieloryby. Syn początkowo mniej entuzjastycznie, ale jak zobaczył zdjęcia tych zielonych krajobrazów, też się przekonał.
Azory to archipelag należący do Portugalii, dziewięć wysp zgubione między Europą a Ameryką. Większość ludzi ląduje na São Miguel – największej wyspie. Tam są główne atrakcje, dobra baza wypadowa, stamtąd łatwo dotrzeć wszędzie.
Lot z Warszawy przez Lizbonę kosztował około 1600 złotych od osoby. Lipiec to szczyt sezonu, ale nawet w maju czy październiku ceny są podobne – to po prostu daleko. Za to dostajesz coś czego nie ma w Europie kontynentalnej.
Pogoda – czyli niespodzianka każdego dnia
Byliśmy dwa tygodnie w lipcu. Z czternastu dni siedem było słonecznych, siedem pochmurnych lub z deszczem. Temperatura oscylowała między 22-24 stopniami, z wilgotnością i wiatrem czasem czułeś jakby było 18-19. Ale to część charakteru wysp.
Córka chciała się kąpać w oceanie. Weszła, wyszła, weszła znowu. Woda ma jakieś 19-21 stopni latem – zimna, ale da się. Dla mnie było super odświeżająco, dzieci po paru próbach się przyzwyczaiły. To nie Grecja, ale właśnie o to chodzi.
Najfajniejsze jest to że pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. Rano mgła, po południu słońce, wieczorem znowu chmury. Jedziesz do punktu widokowego – masz białą ścianę. Wracasz godzinę później – widok jak z pocztówki. To frustrujące i ekscytujące jednocześnie.
Nauczyliśmy się nie planować zbyt sztywno. Obudziliśmy się, sprawdziliśmy pogodę, jechaliśmy tam gdzie akurat było ładnie. Jak widzieliśmy że na wschodzie wyspy świeci słońce, jechaliśmy na wschód. Elastyczność jest kluczem.
I wiesz co? Ta zmienność dała nam coś czego nie mielibyśmy przy dwóch tygodniach ciągłego słońca – dramatyczne krajobrazy. Mgła wijąca się między wzgórzami, chmury sunące nad kraterami, promienie słońca przebijające przez burzowe chmury. Fotograficznie – złoto.

São Miguel – czyli gdzie spędziliśmy większość czasu
Wynajęliśmy samochód na lotnisku – około 450 euro za dwa tygodnie. Bez auta na Azorach jesteś ograniczony do organizowanych wycieczek, a my lubiliśmy jeździć na własną rękę. Drogi są wąskie, pełne serpentyn, ale widoki rekompensują wszystko.
Pierwszego dnia pojechaliśmy do Sete Cidades – słynnego jeziora w kraterze wulkanu. Dwadzieścia kilometrów z Ponta Delgada, droga w górę przez pastwiska i lasy. Żona nie lubi serpentyn, ale mówiła że warto było.
Dotarliśmy na punkt widokowy Vista do Rei i – mgła. Gęsta, biała ściana. Czekaliśmy godzinę. Syn narzekał, córka się nudziła. Ale potem mgła zaczęła odsłaniać kolejne fragmenty. Najpierw kawałek niebieskiego jeziora, potem zielonego, potem brzeg krateru. To było jak oglądanie jak malarz odkrywa obraz.
Wróciliśmy tam za trzy dni, tym razem słońce i czyste niebo. Widok był bajkowy – dwa jeziora w jednym kraterze, jedno niebieskie, drugie zielone. Podobno to przez algi i głębokość, ale wygląda jakby ktoś celowo je pokolorował. Parking był zapchany, ale zeszliśmy ścieżką w dół do brzegu jeziora. Tam byliśmy prawie sami.
I właśnie to jest fajne na Azorach – jak zejdziesz dwa kroki ze szlaku turystycznego, masz miejsce dla siebie.

Furnas – najbardziej nieziemskie miejsce na wyspie
To było nasze ulubione miejsce na całym São Miguel. Małe miasteczko w dolinie wulkanicznej, gdzie ziemia dosłownie bulgocze i wypuszcza parę. Pachnie siarką – syn powiedział że śmierdzi jak zepsute jajka i technicznie miał rację. Ale ten widok fumarol, gorących źródeł, bulgoczących kałuż – czułeś się jakbyś był na innej planecie.
Jest tam słynne danie „cozido das Furnas” – garnek z mięsem, kiełbasą, warzywami gotowany w ziemi przez sześć godzin. Serio, zakopują garnek w gorącej ziemi rano, wyciągają po południu. Jedliśmy w restauracji Tony’s – 75 euro za cztery porcje.
Smak? Specyficzny. Wszystko ma lekki siarkowy posmak. Brzmi dziwnie, ale faktycznie było dobre. Mięso rozpływało się w ustach, warzywa miękkie. Dzieci były sceptyczne, ale syn w końcu zjadł całą porcję. „Nie jest takie złe”, przyznał.
W Furnas jest też park Terra Nostra z termalnym basenem. Woda ciepła jak w wannie, pomarańczowa od żelaza. Żona miała biały strój – teraz ma beżowy, na zawsze. Nikt nas nie ostrzegł. Ale i tak warto było – pływanie w ciepłej wodzie otoczonej tropikalną roślinnością, to doświadczenie.
Zostaliśmy tam cały dzień. Spacer po parkach geotermalnych, obiad z garnka, basen, kawa w lokalnej kawiarni. Jeden z tych dni gdzie nic nie musisz, a wszystko jest na swoim miejscu.

Obserwacja wielorybów – czyli po co właściwie przyjechaliśmy
Rezerwowałem wycieczkę z tygodniowym wyprzedzeniem. 65 euro od osoby, dzieci 50% taniej. Razem wyszło jakieś 260 euro – niemało, ale dla córki wieloryby były marzeniem od lat.
Pierwszy termin został odwołany – za dużo fal, za silny wiatr. Przenieśliśmy na trzy dni później. I tym razem pogoda była dobra.
Łódź motorowa, miejsc z trzydzieści, wszyscy w kapokach. Kapitan wyjaśnia procedury, obserwatorzy na brzegu namierzają grupy wielorybów przez lornetki i radiują nam pozycję. To cała operacja.
Płyniemy jakąś godzinę. Syn nie czuje się najlepiej – łódka podskakuje na falach, śmierdzi spalinami. W końcu wymiotuje. Kapitan daje mu torebkę i wodę. „Normalne”, mówi. „Co trzecia osoba”.
I wtedy widzimy pierwsze fontanny. Wieloryby wypuszczają powietrze jakieś 100-150 metrów od nas. Kapitan dodaje gazu, ale nie za blisko – są przepisy. Widzimy grzbiety, płetwy, raz wypłynęła matka z młodym. Ogony wyskakują z wody, potem zanurzają się w tym charakterystycznym geście.
Córka stoi na dziobie, nie odrywa wzroku. Płacze z radości. Żona robi zdjęcia. Syn nadal blady, ale patrzy. Nawet on przyznaje że warto było.
Trwało to może dwadzieścia minut. Potem wieloryby odeszły głębiej i nie mogliśmy ich dogonić. Wracamy do portu, córka już planuje następną wycieczkę.
Czy warto było 260 euro? Dla córki – absolutnie. Dla syna – dyskusyjne, przez tę chorobę. Dla mnie – tak, to doświadczenie które pamiętasz. Widziałeś wieloryby w naturze, na środku oceanu, nie w akwarium za szybą.

Jedzenie i ceny – czyli gdzie poszły nasze pieniądze
Nie ukrywam, Azory nie są najtańsze. Większość produktów trzeba importować na wyspy, więc ceny są wyższe niż na kontynencie. Ale jakość jedzenia to rekompensuje.
Obiad w przyzwoitej restauracji – 50-80 euro dla czwórki. Dużo? Tak. Ale świeże ryby, porządne porcje, lokalne składniki. Pizza w pizzerii – 12-15 euro za sztukę, podobnie jak w Polsce w dobrym miejscu. Zakupy w supermarkecie – porównywalne z naszymi cenami, niektóre rzeczy droższe, niektóre tańsze.
Jedliśmy głównie świeże ryby i owoce morza. Tuńczyk, grouper, lapas – małże które gotuje się na gorącej płycie lawy. Wszystko świeże, często złowione tego samego dnia. W małych portowych knajpach płaciłeś mniej, w restauracjach z widokiem więcej, ale zawsze było smacznie.
Lokalny ser z São Jorge – rewelacja. Ananasy z Azorów – najsłodsze jakie jadłem. Wino z Pico – specyficzne, ale interesujące. To są rzeczy których nie dostaniesz gdzie indziej.
Córka chciała raz McDonald’s – nie ma na wyspie. Jest Burger King i lokalne bary. Trafiliśmy na małą knajpkę w Ribeira Grande – burgery z lokalnej wołowiny, 40 euro za cztery. Dużo, ale syn powiedział że najlepszy burger jaki jadł.
Benzyna kosztuje około 1,70 euro za litr. Przejechaliśmy może 800 kilometrów w dwa tygodnie, wyszło jakieś 120 euro. Da się przeżyć.
Inne wyspy – czyli co zostawiamy na następny raz
Azory to nie tylko São Miguel. Jest jeszcze osiem innych wysp, każda inna. Planowaliśmy polecieć na Pico albo Faial, ale w końcu zostaliśmy na miejscu.
Pico ma najwyższy szczyt Portugalii – wulkan 2351 metrów. Żona chciała zobaczyć te słynne winnice na lawowych polach, wpisane na listę UNESCO. Ja byłem ciekaw wejścia na szczyt – podobno widok na całe Azory.
Bilety lotnicze wewnętrzne kosztują około 80 euro od osoby w obie strony. Plus wynajem auta, plus nocleg. Za wycieczkę na dwa dni wyszłoby jakieś 600-800 euro. Uznaliśmy że lepiej dokładnie poznać jedną wyspę niż pobieżnie dwie.
I szczerze? Nie żałuję. Na São Miguel było tyle do zobaczenia że nie zdążyliśmy wszystkiego. Nie byliśmy na północnym wybrzeżu przy Nordeste, nie weszliśmy na wszystkie punkty widokowe, nie zwiedziliśmy wszystkich miasteczek.
Czytałem że Flores ma najładniejsze wodospady na Azorach, że Corvo jest najmniejsze i najbardziej autentyczne, że na Terceira są najlepsze plaże. Zostawiamy to na następny raz. Bo będzie następny raz – żona już planuje.
Co jest najlepsze na Azorach?
Krajobraz. Serio, nigdzie w Europie nie widziałem czegoś takiego. Te zielone wzgórza porośnięte hortensją, kratery wypełnione wodą, czarne skały lawowe przy oceanie, fumarole wypuszczające parę. To jest jak Nowa Zelandia pokazana w Hobbicie – ten sam odcień zieleni, ta sama dzikość.
Każda droga to widok. Jedziesz do sklepu po mleko – po drodze mijasz pasące się krowy, plantacje ananasów, punkt widokowy na ocean. Nie musisz szukać atrakcji, one są wszędzie.
Ludzie są naprawdę mili. W każdej kawiarni, restauracji, wypożyczalni – bez tej sztucznej kurtuazji turystycznej. Po prostu naturalna życzliwość. W Furnas pan z restauracji poświęcił nam piętnaście minut tłumacząc jak przygotowują cozido. W Nordeste starsza pani pokazała nam skrót do wodospadu. Czujesz że im zależy żebyś dobrze spędził czas.
Mało tłumów – w porównaniu z Włochami, Hiszpanią, nawet południową Portugalią w sezonie, Azory są puste. Owszem, przy głównych atrakcjach są turyści, ale wystarczy zejść kawałek dalej i masz miejsce dla siebie. W większości restauracji dostawaliśmy stolik bez rezerwacji. Przy wodospadach potrafiliśmy być sami przez pół godziny.
Autentyczność. To nie jest miejsce przerobione dla turystów. To nadal funkcjonujące wyspy gdzie ludzie żyją normalnie. Widzisz rolników prowadzących krowy, plantatorów zbierających ananasy, rybaków naprawiających sieci. Te krowy blokujące drogę? To nie atrakcja, to codzienność.
Woda z kranu jest pitna, czysta, smaczna. Brzmi jak drobnostka, ale jak masz dzieci i nie musisz nosić litrów wody w plecaku – robi różnicę.
I ta różnorodność. Jednego dnia jesteś w tropikalnym ogrodzie botanicznym w Furnas, następnego na surowych klifach północnego wybrzeża, kolejnego w wulkanicznym krajobrazie Sete Cidades. Wszystko w promieniu trzydziestu kilometrów.

Co warto wiedzieć przed wyjazdem
Pogoda jest nieprzewidywalna. To nie wada, to cecha charakteru wysp. Ale musisz być na to przygotowany mentalnie. Jeśli planujesz konkretną atrakcję na konkretny dzień – może nie wyjść. Elastyczność jest kluczem.
Ocean jest zimny. 19-21 stopni latem. Da się kąpać, ale nie jest to ciepła woda z Morza Śródziemnego. Dla mnie było super, dla dzieci trzeba było przyzwyczajenia. Są baseny termalne jako alternatywa.
Budżet. To nie jest tani kierunek – lot, wynajem auta, jedzenie, wycieczki. My wydaliśmy około 8000 złotych na dwa tygodnie dla czwórki, z noclegami. Da się taniej, da się drożej. Zależy od standardu.
Ograniczona infrastruktura turystyczna. Nie ma tu parków rozrywki, aquaparków, animatorów. Jest natura i historia. Dla nas to było OK, dla rodzin z małymi dziećmi może być wyzwanie.
Dojazd. Lot przez Lizbonę, przesiadka, łącznie osiem-dziesięć godzin podróży z Polski. Nie jest blisko. Ale właśnie dlatego tam jest tak jak jest – bo daleko.
Dla kogo są Azory?
Jeśli lubisz surowe, autentyczne krajobrazy – to jest miejsce dla ciebie. Jeśli wolisz zobaczyć wulkan w kraterze niż kolejną antyczną ruinę – jedź.
Jeśli jesteś fotografem albo po prostu lubisz robić ładne zdjęcia – będziesz w niebie. Te mgły, te kolory, te kontrasty. Każdy zakręt drogi to potencjalne zdjęcie.
Jeśli szukasz miejsca gdzie nie ma tłumów, gdzie możesz mieć punkt widokowy dla siebie, gdzie ludzie żyją normalnie a nie grają turystyczny teatr – Azory są idealne.
Rodziny z dziećmi w wieku szkolnym – jak najbardziej. Nasze dzieci były zachwycone, zwłaszcza wielorybami i geotermalnym Furnas. Z maluchami (poniżej 5 lat) może być trudniej – dużo jeżdżenia autem, mało klasycznych zabaw.
Jeśli oczekujesz gwarantowanej pogody i ciepłych plaż – lepiej wybierz Grecję albo Hiszpanię. Azory to inna kategoria urlopu.
Jeśli masz ograniczony budżet – możliwe, ale musisz dobrze planować. Nocleg w apartamencie zamiast hotelu, gotowanie czasem zamiast restauracji, wybieranie darmowych atrakcji. Da się.
Więc warto czy nie?
Siedzę teraz i piszę ten tekst trzy miesiące po powrocie. Córka ma na ścianie plakat z wielorybem. Żona pokazuje znajomym setki zdjęć. Syn przyznaje że „w sumie było fajnie”. Ja planuję już gdzie pojedziemy następnym razem.
Bo tak – wrócimy. Może na Pico, może na Flores. Może znowu na São Miguel, bo nie zdążyliśmy wszystkiego zobaczyć. Nordeste czeka, zachodnie wybrzeże czeka, jest jeszcze kilka miast których nie odwiedziliśmy.
Azory to nie są łatwe wyspy. Nie dostaniesz tu gwarantowanej pogody, ciepłej wody i all inclusive z animacjami. Dostaniesz coś innego – miejsce które jest prawdziwe. Gdzie krowy blokują drogę i nikt się nie spieszy. Gdzie ziemia bulgocze pod stopami. Gdzie wieloryby pływają swobodnie. Gdzie krajobraz wygląda jak z filmu fantasy.
To było drogie? Tak. Pogoda była nieprzewidywalna? Tak. Syn wymiotował na łódce? Niestety tak. Ale czy żałuję? Ani przez moment.
Niektórzy mówią że Azory to europejska Nowa Zelandia. Nie byłem w Nowej Zelandii, ale jeśli tam jest podobnie – rozumiem zachwyt. Ta zieleń, te krajobrazy, ta przestrzeń. Tylko że Azory masz cztery godziny lotu, nie dwadzieścia cztery.
Czy polecam? Tak. Bez wątpienia. Ale nie każdemu. Musisz być otwarty na to że pogoda może nie współpracować. Że czasem będziesz czekać godzinę aż mgła odsłoni widok. Że dzieci się znudzą w samochodzie. Że ceny będą wyższe niż myślałeś.
Jeśli to akceptujesz – jedź. Bo dostaniesz w zamian miejsce które pamięta się latami. My pamiętamy te krowy na drodze, cozido z ziemi, wieloryby na oceanie, pomarańczowy basen w Furnas. Pamiętamy te chwile kiedy mgła odsłoniła jezioro Sete Cidades i wszyscy jednocześnie „wow”.
Ocena? 8/10. Może nawet 9/10. Dwa punkty za zmienną pogodę i wysokie ceny, ale poza tym – świetnie. Czas zwiedzania – minimum dwa tygodnie na São Miguel, trzy jeśli chcesz zobaczyć więcej bez pośpiechu.
Żona już patrzy na loty na czerwiec przyszłego roku. Tym razem chce lecieć na Pico zobaczyć te winnice. Ja nie protestuję. Azory mają w sobie coś co sprawia że chcesz wracać.